Dawid Jary „Droga poety”

„Droga poety”

Pomiędzy przerwami w lesie, wśród głębokich śladów mchu,
przyjmuję milczenie za esencję, a ciszę za tkactwo,
rysuję mapę kosmiczną –
bez początku i bez drogi powrotnej.

To potwierdzenie i zaprzeczenie świata,
zmierzenie się z nim dla jego odtworzenia w jednym tchnieniu.

Gdy miasta uchodzą wraz z odpływem, pozostawiając ślady soli i zrujnowanych murów,
stąpam boso po zapomnianej ziemi;
pod stopami czuję błoto, a także skamieniałości czasu –
każdy krok miażdży szczątki starego idola.

Słońce najpierw jest światłem, a potem sędzią;
gdy złotymi i szkarłatnymi palcami rozcina chmury, rozpoznając siebie.

Słyszę szepty korzeni drzew: „Razem spaliśmy w sercu ziemi”.
Na ich pniach rosną niedokończone listy, zerwane traktaty.

Pytasz: „Dlaczego sam?”.
Odpowiadam słońcem wskazującym cień: pod jego nieruchomą strzałą kryje się zmęczenie całej cywilizacji.
Termometr zawieszony na martwej gałęzi – zimno i ciepło to kłamstwa,
zwłaszcza kiedy między nami pulsuje prawda.

To moje laboratorium –
bez szklanych probówek,
tylko oddech skroplony w rosę, sunący po nerwach liści.

Mierzę głębię ciszy milczeniem,
jak starożytni asceci mierzyli przestrzeń gwiazd modlitwami.
Gdy umysł zapada się w otchłań bez dna,
słyszę echo własnej duszy i światło samo w sobie.

Zhang Dai palił manuskrypty podczas śnieżnej nocy,
Thoreau uwięził siebie nad jeziorem Walden.
Żyli jak niedokończone wiersze,
a ja idę ścieżką ich cieni –

nowy kapłan dziedziczący starożytny rytuał.

Gdy wszystkie znaki znikną podczas pory deszczowej, a mapa rozpadnie się na ziarna piasku;
gdy już nie mogę wypowiedzieć „kim jestem”,
właśnie wtedy po raz pierwszy staję się prawdą.

Ta samotność i pustka bez towarzystwa –
to kolebka ducha: rodzi przyszłych bogów i buntowników.
To najciemniejsza, lecz też najjaśniejsza linia w głębinach zbiorowej podświadomości.

Mokrymi rękoma odkopuję ziemię;
wyciągam starożytne znaki z grobów –
to listy poetów do przyszłości,
ukryte pod korzeniami drzew.

Piszą: „Nie bój się ciemności –
jesteś zarodkiem światła”.

Więc rano zaczynam tworzyć – zapisuję trajektorie gwiazd kroplami rosy; układam nowy taniec w cieniach.

To sztuka rzeczywistości – ponowne nauczenie świata patrzenia;
gdy teleskop skierowany na słońce
przestał być narzędziem naukowym –
tworząc relikwię świętego, składającą hołd nieskończoności.

Dlatego już nie jestem „sam”.
Jestem tysiącem poetów jeszcze nienarodzonych, cichutko ćwiczących metrum w ciszy.

Gdy zmierzch maluje grzbiet góry na kolor miedzi,
zapalam małą lampkę:
oznaczam zarysy miasta bez ciepłej nazwy –

z samotnością jako fundamentem, pustkowiem jako kopułą,
wiarą jako codziennym świtem – tą jedną sferą wschodzącą słońcem –

po to, aby na zawsze upewnić się:
nadal tu jestem, czuwam i żyję.

Jak drzewo rosnące bez świadków.

Dawid Jary
Wrocław 2018 r.

fotografika RAW: Dawid Jary